Ta strona wygląda tak kiepsko, ponieważ korzystasz z przeglądarki nie obsługującej ogólnie przyjętych standardów internetowych. Aby zobaczyć ją w pełnej krasie, zaktualizuj ją do wersji zgodnej z tymi standardami. Trwa to krótko i nie kosztuje nic.

KMK Software Katowice, Studio usług komputerowych

* Dramat, który pomógł NASA *

To w zasadzie były rutynowy manewr. O 8:15, według czasu obowiązującego na wschodnim wybrzeżu USA, kapitan Rick Husband i pilot Willam McCool, rozpoczęli hamowanie, by wejść w atmosferę Ziemi. Byli wtedy nad Oceanem Indyjskim. Od lotniska dzieliło ich kilkanaście tysięcy kilometrów, które mieli pokonać w ciągu najbliższej godziny. Columbia w ciągu ostatnich 20 lat wracała z kosmosu dziesiątki razy. Zaczęło się niewinnie od dziwnego zachowania czujników w lewym skrzydle. Najpierw pokazały wysoki wzrost temperatury, po czym zamilkły. To też jeszcze nic nie znaczyło – nie jeden raz czujniki wysiadały z powodu pękniętej czy przetartej wiązki kabli. Jednak tym razem, o 8:59 kilka minut po tym jak znikły odczyty wskazań termometrów z lewego skrzydła, dowódca umilkł wpół słowa, umilkły też wszystkie czujniki. Niespełna minutę później obserwatorzy zobaczyli na niebie smugę ognia i dymu. Stało się jasne, że Columbia przestała istnieć, a wraz z nią siedmiu astronautów...

STS 107 Crew
Ostatnie zdjęcie załogi, misji STS 107.

W tym momencie ponad setkę inżynierów NASA ogarnęła czarna rozpacz. Kilka dni wcześniej długo debatowali nad wydawałoby się nic nie znaczącym incydentem – w czasie startu od ogromnego, zewnętrznego zbiornika paliwa oderwał się kawałek izolacji termicznej wielkości pustaka, i uderzył w skrzydło. Izolacja jest lżejsza od styropianu, więc incydent wielu dyrektorom NASA wydał się bez znaczenia. W końcu skrzydła promu kosmicznego muszą wytrzymać ogromne siły i temperatury podczas wchodzenia w atmosferę. Trudno więc wyobrazić sobie by bloczek z lekkiej pianki mógł wyrządzić jakąkolwiek krzywdę pojazdowi. Dlatego zignorowali obawy inżynierów i odrzucili wszelkie prośby o sfotografowanie promu przez satelity szpiegowskie na orbicie. Przyczyna była najprozaiczniejsza z możliwych: za zdjęcia trzeba było zapłacić, a nikt nie chciał wydawać kilku tysięcy dolarów z napiętego jak struna budżetu NASA. Poza tym inicjatywa grupy inżynierów zatroskanych o los promu kosmicznego miała w sobie rebeliancki posmak. W zbiurokratyzowanej strukturze decyzyjnej NASA obowiązują setki reguł i procedur. A ponieważ na uderzenie pianki w skrzydło nie było procedury, tym łatwiej menadżerom było zignorować ostrzeżenia. I tak nie wiedzieliby co zrobić. Raport specjalnej komisji badającej przyczyny katastrofy mówił o tym dobitnie: Przywiązanie do hierarchii służbowej i procedur zastąpiło zaufanie do wiedzy i technicznego rozeznania inżynierów NASA.

A to właśnie techniczne rozeznanie i znajomość praw fizyki nie pozwalała inżynierom spać spokojnie. Bo fizyka podpowiadała, że energia poruszającego się kawałka pianki równa jest połowie iloczynu masy odłamka i kwadratu prędkości, z jakim się poruszał. I o ile masa była niewielka, to niestety prędkość ogromna. Ponieważ kawałek pianki był dość duży (wielkości pustaka) i jednocześnie bardzo lekki – nie ważył więcej niż kilogram – po oderwaniu się od zbiornika paliwa natychmiast porwał go podmuch powietrza opływający poruszający się z prędkością 2,5 tys. kilometrów na godzinę prom kosmiczny. Zanim kawałek pianki doleciał do skrzydła nabrał prędkości względem Columbii rzędu 800 km/h. Ponieważ energia pianki była proporcjonalna do kwadratu tej ogromnej prędkości, siła z jaką odłamek uderzył w skrzydło, porównywalna była z walnięciem ogromnego, kilkunastokilogramowego młota. Osłona termiczna skrzydła mogła tego nie wytrzymać. I nie wytrzymała, jak dowiodły testy przeprowadzone przez komisję badającą przyczyny katastrofy. W centrum badawczym imienia Johna Glenna ustawiono makietę skrzydła promu obłożoną panelami ogniotrwałymi z promu Atlantis i strzelano do niej z piankowych naboi. Lekki pocisk wybił w panelu dziurę o średnicy przeszło pół metra. Stało się jasne, że podobna dziura musiała powstać w skrzydle Columbii. Przez nią powietrze rozgrzane tarciem promu w czasie wchodzenia w atmosferę dostało się do wnętrza konstrukcji i najzwyczajniej w świecie ją spaliło. Prom pozbawiony skrzydła nie miał najmniejszych szans. Rozpadł się na kawałki, które rozsypały się po Teksasie na przestrzeni 5 tys. kilometrów kwadratowych.

Komisja badająca przyczyny katastrofy pracowała nieprzerwanie przez ponad pół roku. Oprócz podania najbardziej prawdopodobnej wersji wydarzeń komisja wypowiedziała się na temat struktury decyzyjnej w NASA oraz zaproponowała rozwiązania. Raport nie zostawił suchej nitki na zbiurokratyzowanej strukturze agencji. Ale o dziwo, po opublikowaniu go nie poleciały żadne głowy. To dlatego, że raport wyraźnie stwierdził, że NASA robiła zbyt wiele ze zbyt skromnymi środkami finansowymi. Ponieważ budżet agencji przyznawany jest przez kongres USA, a więc polityków, trudno było im przełknąć gorzką pigułkę: "Columbia, chluba amerykańskiego przemysłu kosmicznego, rozbiła się bo daliśmy za mało pieniędzy". Menadżerowie musieli ślepo trzymać się procedur, bo inaczej inżynierowie rozpruliby budżet wydatkami na sprzęt do obserwowania promu, na fotografie z satelitów szpiegowskich, zestawy naprawcze i tysiące innych rzeczy, które co prawda uczyniłyby promy bezpieczniejszymi, ale jednocześnie podniosły koszty. Zdjęcia ze startu promu i uderzenia pianki były słabe, bo kamery szybkobieżne do rejestrowania startu rakiety pochodziły jeszcze z programu Apollo i były źle ustawione względem stanowiska startowego promów kosmicznych. NASA nie zainstalowała nowych kamer, bo nie miała na to pieniędzy.

Promy kosmiczne nie były zbyt bezpieczne – załoga nie miała żadnych szans na ewakuację. Dobitnie pokazała to katastrofa promu Challenger. Ale na nowe projekty nie było pieniędzy, trzeba, więc było przedłużać żywotność obecnych promów. Doszło nawet do kuriozalnej sytuacji, gdy dwa lata temu NASA zaczęła szukać części zamiennych do komputerów pokładowych promów na... złomowiskach.

Załoga, nawet gdyby wiedziała o uszkodzonym poszyciu i tak nie mogła nic zrobić, bo nie mieli narzędzi do naprawy osłony termicznej. Narzędzi nie mieli, bo NASA nie miało pieniędzy na ich opracowanie. Nawet ewakuacja nie wchodziła w rachubę, bo procedura przygotowania do startu innych pojazdów trwała zbyt długo, po części z... braku pieniędzy.

Oczywiście natychmiast kolejne ekipy rządzące zaczęły się obrzucać błotem, kto więcej uciął z budżetu agencji – tak jak to mają w zwyczaju politycy. Nie zmienia to faktu, że od lat 70. NASA dostaje bardzo mało pieniędzy w porównaniu ze złotymi latami programu Apollo, którego zadaniem było wysłanie ludzi na księżyc. Jedyne na co polityków było stać przed katastrofą to narzekanie na to, że promy kosmiczne są za drogie w eksploatacji i nie przynoszą żadnych pożytków społeczności naukowej. Na ironię zakrawa fakt, że misja Columbii była pierwszą od kilku lat misją naukową, która miała zadośćuczynić żądaniom polityków wymagających pożytków naukowych.

Paradoksalnie katastrofa Columbii pomogła całemu programowi kosmicznemu. Już w kilka godzin po katastrofie prezydent Bush zduszonym głosem powiedział przed kamerami, że eksploracja kosmosu będzie trwać. Gdy do czasu wyjaśnienia przyczyn katastrofy wstrzymano loty promów kosmicznych okazało się, że promy są całkiem przydatne, bowiem bliskie otoczenie ziemi pełne jest różnego rodzaju satelitów telekomunikacyjnych, nawigacyjnych, meteorologicznych, prowadzących obserwacje astronomiczne (i oczywiście szpiegowskich). Tylko promy kosmiczne były w stanie zapewnić serwis całemu temu dobru. Gdy wahadłowce przestały latać cały ten sprzęt pozostał bez opieki.

Drugim arcyważnym problemem stała się Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, która krąży po orbicie Ziemi. Promy kosmiczne regularnie woziły kolejne załogi oraz zapasy żywności, tlenu i innych potrzebnych materiałów. Wahadłowce dowoziły również kolejne kawałki stacji. Nagle okazało się, że nie bardzo jest, komu wozić astronautów. Wprawdzie sytuację częściowo uratowali Rosjanie oferując swoje statki Sojuz i Progress, ale ich program kosmiczny ma jeszcze większe problemy finansowe niż NASA, bowiem administracja Kremla obiecuje pieniądze, ale ich nie daje. Niedawno Rosjanie ostrzegli jak tak dalej pójdzie z finansowaniem, że nie stać ich będzie na kolejny start statku kosmicznego. Kosztująca 40 miliardów dolarów stacja kosmiczna stanie się bezużytecznym złomem...

Ponieważ niepolitycznie jest obcinać fundusze NASA politycy zaczęli przebąkiwać o przyspieszeniu projektów, które mają zastąpić obecne promy kosmiczne. Jeszcze w 2002 roku NASA zakładała, że następca promów nie rozpocznie służby przed 2012 rokiem, dziś planują rozpoczęcie eksploatacji następcy wahadłowców, zwanym OSP (Orbital Space Plane – orbitalny samolot kosmiczny) na 2008 rok. Prowadzone są również prace nad nowymi, efektywniejszymi rodzajami napędu.

Na razie nie wiadomo dokładnie jak będzie wyglądał przyszły wahadłowiec, bowiem NASA zaskoczona nagłą zmianą frontu nie ma skonkretyzowanych planów. Istnieją jedynie mgliste wizje, a to za mało by rozpisać przetarg. Ale agencja ma do kwietnia 2004 roku opracować szczegółową specyfikację swoich potrzeb, tak by firmy produkujące statki kosmiczne mogły rozpocząć prace projektowe.

Jeśli deklaracja prezydenta USA o eksploracji przestrzeni kosmicznej jest prawdziwa, to być może uda się wysupłać dodatkowe pieniądze z budżetu obciążonego dwiema wojnami (w Iraku i Afganistanie) by NASA nie musiała oszczędzać do granic absurdu. To w końcu też kwestia prestiżu, zwłaszcza, że Amerykanom po piętach ostatnio depczą Chińczycy...

STS 107 Patch
Znak rozpoznawczy misji STS 107.

Wyniki pracy komisji NASA.


Filmowa kompilacja katastrof Challengera i Columbii ze strony Chris Valentine's.


Dodaj do Ulubionych / Zakładek Pomógł Pajączek Stanowcze NIE dla spamu ! Poprawny HTML 4.01 Transitional Poprawny CSS 2.1 Licznik